Byliście tu:)

środa, 30 listopada 2011

Wszyscy mają anioły

mam i ja! Pierwsza próba zaliczona. Bez schematu, jest spory, bo ma ponad 10 cm. Do tego pierwsza śnieżynka. Myślę, że nie jest źle:) Nawet usztywnić mi się udało:) Chyba będzie więcej. 


 Bransoletka sutaszowa dla Modrak, dziś poleci. Magda widziała, więc pokazuję.





Wściekłam się wczoraj, bo nie kupiłam sobie kleju. Szewski nadaje się nie powiem do czego. Albo ja nie potrafię go używać. Pierwsze doświadczenia były z klejem guttermann i uważam, że jest najlepszy. Znów kupiłam jakiś niemiecki, ale raczej mu nie dorównuje. Może ciut lepsze opakowanie, ale trwałości jeszcze nie jestem pewna. Pani w pasmanterii czekała na dostawę. Teraz nieprędko będę w mieście w godzinach otwarcia pasmanterii. Na pocieszenie kupiłam sobie zabawkę. "Motif matik". I się pobawiłam. Niezła jazda! Już widzę, jak moje dziecko dobiera się do sprzętu, żeby własne kwiatki tworzyć. Myślałam, że białe to można by zamiast śnieżynek na choince powiesić. I może spróbuję? Ale kolorowe też nie byłyby głupie, zwłaszcza jakby tak połączyć dwa "plecami" do siebie... Na razie są broszki.




   Ot, i cały sprzęt:)

Zrobiłam wczoraj po raz pierwszy domowy paprykarz z makreli. Niezłe! Jak ktoś chce przepis, poproszę o komentarz.
Serdecznie witam nowe Obserwatorki! Pozdrawiam cieplutko.

EDIT: instrukcję obsługi "sprzętu" wzięłam z sieci http://basior.com.pl/templates/img/motifmatik/motifmatik.pdf

poniedziałek, 28 listopada 2011

Poniedziałkowo

Jest tak wietrznie, że aż przerażająco... Mam tylko chwilkę, ale postanowiłam coś skrobnąć, bo naprawdę dawno nie pokazywałam nic nowego. Zbyt wiele nie powstało niestety, ale doba ciągle ma tylko 24 szybko uciekające godziny. Pudełeczko - powstało już dość dawno, dziś poleci w świat.


 
Nie sposób się nie pochwalić, że tamten tydzień, mimo zmęczenia i różnych niezbyt przyjemnych rzeczy, zakończył się bardzo sympatycznie. Przede wszystkim dziękuję Wam za życzenia imieninowe. To jest naprawdę niesamowite dostawać życzenia od osób, które znam wyłącznie z tego blogowego świata.  Zaś w realu moje biżutki powędrowały na małą wystawę wraz z pracami artystów i rękodzielniczek do sąsiedniej gminy. To miłe, choć prace nienajlepsze, nie miałam niestety takich fajnych, które są już w posiadaniu różnych osób. Nie chciało mi się straszliwie jechać w piątek na otwarcie wystawy.W domu byłam zaledwie pół godziny, a marzył mi się kubek kawy i wieczór z jakąś robótką. Zebrałam się jednak i pojechałam. Niby niedaleko, ale pokonanie 35 km po ciemku, droga fatalna i mnóstwo tirów, było karkołomne. Dotarłam i absolutnie nie żałuję. Spotkałam ludzi, których lubię, pogadaliśmy... I dostałam prezencik imieninowy. Prześliczny koszyczek z kwiatkami z bibuły. Oczywiście rękodzieło. Takie maleństwo, a tyle radości. W domu byłam ok. 21.30 (jeszcze po męża jechałam, dlatego tak późno), więc na robótkę za późno, zasnęłam w towarzystwie igły i koralików. Skasowało mi się zdjęcie, gdzie był widoczny koszyczek, ale nie będę robić kolejnego. Jest potwornie ciemno i w ogóle wszystkie fotki są jakie są. Koszyczek mieści się na dłoni, dość małej dłoni:)

W sobotę powstało dosłownie w biegu i na stojąco coś dla mnie, czyli biżutka na imprezkę. Wybraliśmy się na bal andrzejkowy wraz z gronem znajomych z mojej pracy. Miałam koronkową tunikę (oczywiście z butiku) w kolorze ostatnio zwanym nude, dla mnie po prosty cielisty beż. w połączeniu z czernią wyglądało nieźle i chciałam mieć jakąś biżu trochę śmieszną i oryginalną. Z obciętego dołu od koronkowej elastycznej spódnicy powstał łańcuszek (dodalam zieloną nitkę), z tej samej koronki i organdyny kwiat. Drugi kwiat wpięłam we włosy, ale w przyszłości można go dopiąć do naszyjnika. Jestem z niego zadowolona. Kolczyki zielone miałam (otrzymane w jednej z wymianek), więc nic nie kombinowałam. Już od jakiegoś czasu marzył mi się taki tekstylny naszyjnik, aż w końcu nadarzyła się okazja. I to nie byle jaka. Znów spotkało mnie wiele miłego, pełen relaks i zabawa. Impreza od czasu do czasu wskazana:) Nogi trochę bolą od tańca, niedziela upłynęła nam na wspominkach i odsypianiu:)




Dziś, jak patrzę przez okno, jestem przerażona. Znów poniedziałek. Wieje, że omal głowy nie urwie, do tego ten deszcz... Za chwilkę muszę budzić dzieciaki. Nie chce mi się w ogóle wychodzić z domu.
Na koniec drobiazg - kwiatuch do torebki koleżanki. Tylko gdzie ja podziałam agrafki?

Ach, jeszcze coś zrobione dawno, ale chyba spruję, bo mi coś w tym nie pasuje. miał być naszynik, ale wyszło takie coś i nie wiem co z tym zrobić...

Wiele z Was pisze na swoich blogach apel w sprawie Kuby. Czasem do Niego zaglądałam, podziwiałam małe, zdolne łapki, często czytałam Jego komentarze, pozostawione tu i ówdzie, widziałam Jego zaangażowanie w różne wymianki... Brak mi słów, nie będę powielać tego, co piszecie, po prostu dołączam się do Was i mam nadzieję, że blog wróci na swoje miejsce. Bo swoje miejsce ma, na stałe zagościł w naszych sercach, bez względu na podłych i zazdrosnych ludzi. Mam też nadzieję, że Kuba mimo wszystko nie zrazi się do ludzi i będzie dalej realizował swoje wspaniałe zainteresowania.

czwartek, 24 listopada 2011

Chwalę się:)

Dziś dostałam niespodziankę od BARDZO KOCHANEJ OSOBY. Janeczka, którą doskonale znacie, znów posłała swoje serce w świat i kawałek trafił do mnie. Jak to miło dostawać niespodzianki, szczególnie gdy się jest chorym, zmęczonym i świat jest do kitu, a pogoda wypina się na nas przebrzydłymi chmurami.
A co dostałam? Coś pięknego i miłego. Własnoręcznie zrobioną karteczkę z życzeniami imieninowymi i frywolitkowe kolczyki, które godzinę wcześniej podziwiałam na blogu Janeczki. TO się nazywa wyczucie czasu:) Janeczko, z całego serca DZIĘKUJĘ. Wiesz, jak uwielbiam Twoje frywolitki. Nawet nie jestem w stanie opisać, jak mi miło. Ciągle i niezmiennie wzrusza mnie życzliwość blogowych koleżanek.



Post miał być robótkowy, ale niestety znów nie będzie. Z przyczyn rozmaitych. Za to pokażę Wam cukinie. Zielone. A przynajmniej tak obiecuje producent na pudełku. A w pudełku co? Może słabo widać? Cukinia zielona? Nie! Pan Kot we własnej osobie, czyli, jak to dzieci mówią: Psikus Fernando Łapciuś (poważnie tak ma na imię, ups! imiona). Najlepiej wypoczywa się w pudle o zakupach, czekającym przy piecu na spalenie.


Zajrzyjcie do zakładki Świat według Izy:) Wrzuciłam coś ładnego:)
I proszę koniecznie wziąć udział w Wyzwaniu u Kasi. Czas dobiega końca. Jury nie może mieć zbyt łatwo. PROSZĘ, przecież cały czas coś tworzycie, a może jest to "coś z niczego, lub nowe ze starego"? 
Dziękuję za wsparcie dobrym słowem i odwiedziny.

wtorek, 22 listopada 2011

Fabryka słodkości

czyli post inny niż wszystkie. Czemu? Robótek nie będzie. Czas nie pozwala dokończyć pewnych rzeczy, choć coś tam dłubnęłam. Przerobiłam sobie fajną kieckę, ale jeszcze wymaga ukończenia (co prawda w sobotę robiłam to do 2 w nocy, ale jeszcze coś tam zostało). I MUSZĘ zrobić to dziś. W końcu jutro super okazja, ale o tym później. Ostatnio jakoś dziwnie dużo przebywam w kuchni. Po pierwsze nie wiem jakie licho podkusiło mnie, żeby upiec dwa wielkie ciasta na zamówienie. Efekt? W piątek zmywanie garów do północy w towarzystwie mego dziecka, które w drodze litości wysprzątało podłogę (chyba nie ma pojęcia, jak byłam jej za to wdzięczna). Ciasta owszem, niczego sobie. Dwie blachy, czyli 6,5 kilo pyszności. Ptasie mleczko na cieście biszkoptowym i cudo, które nie wiem jak się nazywa, ale coś w podobie do modnego ostatnio 3-bita, robione bez żadnego przepisu. Cudo sfotografowałam, bo ptasie mleczko nie było krojone przeze mnie i nie ma co pokazywać. Cudo z morelami na wierzchu na pewno było pycha, bo jak może nie smakować budyń, karmel i bita śmietana? 
W sobotę ledwo zwlokłam się z łóżka, bo miałam pewną rzecz do zrobienia w czynie społecznym, na co nie bardzo miałam ochotę, ale znów pomoc dziecka bezcenna. Po powrocie usłyszałam od syna, że chciałby kawałek ciasta... Co miałam zrobić? Dostałam od życzliwej duszyczki przepis na rogaliki maślane. Wzięty z sieci. Ale jaki! W życiu nie jadłam czegoś równie pysznego! Proste do zrobienia i PYCHOTA! Dzieciaki chwyciły jeszcze gorące. Spore mi wyszły te rogaliki. Nigdy nie robiłam rogalików tylko dlatego, że wydawało mi się, że to za dużo roboty. I pomyłka. Bez brudzenia tysiąca naczyń.
Pierwsze, duże rogale:)












Niedziela upłynęła mi na gotowaniu obiadków na dwa dni, potem znów zmywanie garów... Od poniedziałku znów kieracik. A dziś... Muffinki upieczone (nie wiem, czy to nie z jakiegoś bloga kulinarnego, a może ze strony biedronki...), rogaliki w ilości obłędnej 60 szt., kuchnia wygląda jak pobojowisko... Czemu tyle? Jutro pierwszaki mają pasowanie na ucznia i wielka uroczystość. Rodzice pieką co się da, bo są 3 klasy do obdzielenia słodkościami (pierwszaki muszą ugościć klasy 2 i 3), a jutro dyżur w szkole:) Musiałam trochę rogalików zrobić do domu, bo jakże inaczej? Przynajmniej do pracy iść nie trzeba, czyli będę w domu o przyzwoitej porze. To znaczy jest szansa na przyzwoitą porę. No i ta kiecka mi potrzeba na jutro.
Częstujcie się, dziś rogaliki malutkie. 
Kurczę, muszę sobie zrobić porządne mitenki i mam nawet kupioną włóczkę. Pytanie tylko kiedy? Prawie skończyłam pracę na moją podawajkę, zaczęłam obiecaną bransoletkę... A poncho wciąż czeka. Bombki przewracają się z kąta w kąt. Moje prace pojechały na wystawę i czeka mnie mały udział w otwarciu, muszę pojechać, nie ma wyboru, więc piątek zajęty. Sobota - impreza firmowa i sama nie wiem czy się cieszę. Chciałabym się polenić. Tak po prostu. Nie chce mi się chcieć. Energia jakoś powoli ulatuje. Jakieś takie huśtawki nastrojów. Albo ja jestem niezorganizowana (to wiem - nie potrafię się dobrze zorganizować), albo doba ma jednak za mało godzin. To już trzeci z kolei jakiś ciężki tydzień, choć nastawienie do świata mam nieco lepsze. Dziecko moje odpoczywa właśnie przy piecu w kartonowym pudełku w towarzystwie Pana Kota. Pan Kot uwielbia pudełka. To taki miły akcent na koniec. Trzymajcie się, następny post będzie robótkowy na pewno. Dzięki serdeczne za odwiedziny i komentarze. Lecę odgruzować pobojowisko. 

piątek, 18 listopada 2011

Lepiej:)

No niestety, jest tak, jak przeczuwałam. Ten tydzień, mimo braku remontów i szkoleń, był (mam nadzieję, że był, bo w sumie jeszcze trwa) gorszy od poprzedniego. Złożyło się na to wiele rzeczy, głównie mnóstwo spraw do załatwienia po pracy, nieustanny bieg, późne powroty do domu, lekcje małych, ból kręgosłupa, koszmarne niewyspanie i totalny bałagan w domu. Praktycznie zero robótek. Były dwie szybkie, bo przecież ręce swędzą. Ale wczoraj powoli wspólnymi czterema siłami udało się odgruzować i wziąć się za relaks, czyli małe zamówionko. Jest ok, dziś i humorek dobry (choć snu wcale nie więcej niż w poprzednich dniach), i nastawienie do świata pozytywne.
Tak to już bywa, dobrze, że dziś piątek. Będzie pracowity, bo po pracy musimy jechać do miasta pozałatwiać pierdoły, a czekają na mnie dwa ciasta do upieczenia na jutro. Zamówionko kulinarne tym razem. Lubię piec i gotować, tylko za bardzo się przy tym bałagani. 
Dobra, pokazuję, co mam pokazać i biorę się za robotę. Ciemno jest strasznie, zdjęcia ciężko się robi.
Bardzo szybki naszyjnik czarno-srebrny, sutasz na szydełku i koronka.


Skórzana bransoletka z pasków odciętych od przerabianych kozaczków. Paski były szerokie, pocięłam na węższe. Różyczki naklejone, zapięcie "domowej" roboty, więc średnio udane, ale nie miałam zapięć w tym kolorze.




Zamówione kolczyki dla nastolatki. Do tego dorzuciłam bransoletkę i chyba nieźle wyszło. Przyjemnie się robiło.
Wszystko w pudełeczku oklejanym dzisiaj o świcie.







I broszka, która leci dzisiaj w świat. Taka inna. Obok różyczki czarny "kaboszon" to guzik z ciuchlandu (kupiłam całe 16 sztuk i wiem, że mi się podobają). I małe pudełeczko, coby się różyczka nie zgniotła





I tyle. Jak chcecie się pośmiać, to fotki pstrykane na kuchence gazowej. Światełko z okapu jest najlepsze:) Przede mną jeszcze parę zaległych obiecanych rzeczy, może mi się uda niedługo z tym uporać. Nic nie planuję, bo nie wiem. Moje plany z reguły życie weryfikuje.
Jeszcze dwie rzeczy. Bardzo Wam dziękuję za tyle ciepłych słów pod poprzednim postem. Naprawdę sprawiły mi ogromną radość, poprawiły podły humor i w ogóle. Jutko, jak mi się uda, to pokażę te przerabiane kozaki. Martadr: bardzo dziękuję za wyróżnienie, naprawdę wiele dla mnie znaczy, jednak już tradycyjnie wyłamię się z zasad, bo mam z tym problem, by wyróżniać wspaniałe blogowe koleżanki. Każda jest niepowtarzalna i tworzy świetne rzeczy. O sobie ciągle coś wypisuję, więc stałe Tuzaglądaczki już mnie znają, chyba niczym nowym nie zaskoczę:) 

Katarina79: postaram się dla Ciebie odtworzyć z pamięci przepis na pączuszki na parze (nie lubię używać słowa "pampuchy", choć rzeczywiście tak się nazywają). Przepis mam w swoim starym zeszycie, do którego akurat teraz nie mam wglądu. Cieszę się, że poprosiłaś o przepis.
Potrzebujemy:
1 kg mąki, najlepiej ciepłej, którą wsypujemy do miski i robimy dołeczek. Do dołka wlewamy 3/4 (czyli ok. 75 g) drożdży rozpuszczonych z łyżeczką cukru i odrobiną mleka. Przykrywamy ściereczką, odstawiamy w ciepłe miejsce. W międzyczasie ok. 0,5 litra ciepłego mleka mieszamy z 1/2 - 3/4  szkl. cukru, 3 jajkami i 3 łyżkami oleju lub kwaśnej śmietany (ja użyłam olej). Gdy nasze drożdże już się powiększyły, możemy wlać mieszankę mleczną i wyrobić gładkie ciasto. Jest dość gęste. Ja wyrabiam do momentu, gdy zaczynają pękać bańki powietrza w cieście. Potem znów przykrywamy ściereczką i odstawiamy. Jak zwiększy swoją objętość (może po ok. godzinie, nie wiem, bo zawsze robię na oko), nastawiamy szeroki garnek z wodą (wypełniony do połowy), który obwiązujemy ściereczką, na której będziemy kłaść nasze pączki. Woda nastawiona, więc jest czas na lepienie niezbyt wielkich klusek z ciasta. Takich o średnicy łyżki stołowej, może ciut większych. Gdy woda się zagotuje, na ścierkę kładziemy po 3-4 kluski (zależy, jaki jest garnek, u mnie weszły 3), przykrywamy pokrywką lub metalową miską. Gotujemy ok 15 minut. Ja mam pokrywkę szklaną, więc fajnie to wygląda, jak kluski stają się wielkości ogromnych pączków. Nie przejmujcie się, jeśli się posklejają, można je rozdzielić. Gdy ktoś robi pierwszy raz, może patyczkiem sprawdzić, czy pączuszki są gotowe. Potem kolejne porcje, dopóki nam się kluski nie skończą. z podanych składników wychodzi sporo,ale nie liczyłam. Pewnie kilkanaście do dwudziestu.
Takie jeszcze ciepłe są pycha polane jogurtem i owocami. Same też są dobre. I równie dobrze smakują na zimno. Można przekroić na pół i posmarować dżemem, kremem nugatowym...
Jak już nikt nie chce jeść, bo się znudziły, można pokroić na grubaśne plastry i obsmażyć jak grzanki. Też pyszne. Przypuszczam, że bez cukru (tzn. drożdże trzeba rozpuścić z odrobiną cukru), mogłyby służyć jako wytrawna przekąska do jakiegoś barszczyku. Nie próbowałam jeszcze. 
To nie jest skomplikowany przepis wbrew pozorom. Ja się tak rozpisałam po prostu. Nawet dużo bałaganu przy tym nie ma. Tylko troszkę czekania. Jak ktoś się skusi, dajcie znać, jak wyszły.

Cieszę się, że w końcu udało mi się napisać. Gratuluję dotrwania do końca tego długaśnego posta. Miłego weekendu!